Cały wieczór przetańczyłem,
Jasny cel, to robiąc miałem,
Lecz Esterka była oschła,
Więc niczego nie wskórałem.
Potem było już normalnie,
Nic właściwie się nie działo,
I na nocny armagedon,
Nic a nic nie wskazywało.
Pierwszy błysk rozjaśnił niebo,
Deszcz pojawił się nieśmiały,
Wiatr wiać zaczął i niestety,
Te zjawiska narastały.
Kilka razy mocny podmuch,
Z gniazda zepchnął nas, bez mała,
Groźnie było, a Esterka,
Z wielką biedą się trzymała.
Gdybym, tak jak pewien bosman,
Znał się dobrze na Beaufortach,
Siłę wiatru bym określił,
Lecz się nie znam. „Ech, do czorta!”
Dosyć długo walczyliśmy,
Z szalejącą wokół burzą,
Takiej jeszcze nie widziałem,
Chociaż, już przeżyłem dużo.
Podczas tych chwil dramatycznych,
Głos wewnętrzny mi suflował,
„A po nocy przychodzi dzień,
a po burzy spokój...”
Gdzieś słyszałem już te słowa.
Dodawały mi otuchy,
Nie ukrywam, że się bałem,
Lecz ze względu na Esterkę,
Fason cały czas trzymałem.
Poprosiłem też Franciszka,
Gdy sił mi już brakowało,
By nam pomógł tę noc przetrwać,
No i pomógł. Tak się stało.
Wraz ze świtem przyszła ulga,
Żywioł odszedł w zapomnienie,
Ze zmęczenia odpuściłem,
Ulubione bocianienie!
Gniazdo mokre, my mokrutcy,
Aż do piórka ostatniego,
Boćki to brodzące ptaki,
Nic do ptactwa nam wodnego.
Dobrze, że Esterka nie ma,
Buduaru z toaletką,
Gdyby w lustrze się przejrzała,
Byłby dramat. Jest estetką.
Ledwo żywi i zziębnięci,
Bez zbędnego zawahania,
Udaliśmy się na łąkę,
Bo się zbliżał czas śniadania.
Po powrocie, odpoczynek,
Sen i spokój zasłużony,
A że padł nasz monitoring,
Spojrzeń Ciotek pozbawiony.
Trochę smutno bez Nich było,
Toteż radość nam sprawiła,
Firma, która tę awarię,
Za dni parę naprawiła.